Według ekonomisty Łukasza Komudy, dobra koniunktura na rynku sprzyja teraz podwyżkom, bo duża część pracodawców ma na nie środki. Jednak zatrudnieni muszą nauczyć się negocjować lepsze warunki pracy. Powinni zwiększyć swoją świadomość w zakresie wysokości zarobków w danej branży i zbiorowo bronić wspólnych interesów. Jeśli pracują w małej, kilkuosobowej firmie, która ma problem z utrzymaniem się na rynku, to faktycznie mogą niczego nie osiągnąć. Wówczas, zdaniem eksperta, warto pomyśleć o zmianie pracy na bardziej atrakcyjną.
Jak twierdzi przedstawiciel Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, właśnie teraz pracodawcy mogą być skłonni do tego, żeby dzielić się z pracownikami wypracowaną wartością dodaną. Stanowi ona nadwyżkę przychodów nad ponoszonymi przez firmę kosztami. Z perspektywy udziałowców, inwestycje w kadry zwykle są postrzegane jako marnowanie pieniędzy. Jednak, jak zaznacza Łukasz Komuda, zarząd firmy lub jej właściciel może zgodzić się na podwyżki, gdy zyska świadomość, że w przeciwnym razie straci dużą część kadry. To wiąże się z podniesieniem wydatków na rekrutację i przeszkolenie nowych osób w firmie. Ekspert dodaje, że pracownicy mogą też zagrozić pracodawcy akcją protestacyjną, strajkiem lub nagłośnieniem problemu zaniżonych pensji.
– Oczywiście nie wszyscy przedsiębiorcy mają środki na podwyżki płac. Należy wiedzieć, że ponad połowa polskich pracowników najemnych przypada na firmy zatrudniające do 9 osób. Tam, przez niewielką skalę działalności i obecność silnej konkurencji, marże są niskie, więc wartość dodana okazuje się niezbyt wysoka. Trudno oferować ludziom dobre warunki pracy, gdy problemem jest utrzymanie stanu posiadania, np. lokalu czy maszyn – mówi Łukasz Komuda.
Ekspert zwraca uwagę na to, że wzrost gospodarczy to suma wartości dodanych na rynku. To znaczy, że jedne firmy radzą sobie lepiej, a inne gorzej. Zwiększenie zamówień na usługi i produkty oznacza wyższe przychody przedsiębiorstwa, a przy założeniu kosztów stałych na określonym poziomie, również większe zyski. W ocenie Komudy, sytuacja ekonomiczna sprzyjająca podwyżkom z dużym prawdopodobieństwem potrwa przynajmniej do końca 2017 roku i nie dłużej, niż do połowy 2019 roku. To wynika z charakterystycznej zmienności 12-miesięcznej dynamiki stopy bezrobocia rejestrowanego.
– Zatrudnieni muszą jednak zwiększyć swoją siłę negocjacyjną w relacji z przedsiębiorcami tak, aby jak najwięcej skorzystać na obecnym wzroście gospodarczym. Będą mieli większą siłę przebicia, gdy zaczną grupowo reprezentować swoje interesy, najlepiej w ramach związku zawodowego. Będą poważniej traktowani, niż niezorganizowana grupa ludzi. Wygrają tylko wtedy, gdy nikt nie zgodzi się na wykonywanie pracy za określoną, niższą stawkę – zauważa Łukasz Komuda.
Ekonomista podpowiada, że punktem odniesienia dla pracowników może być wzrost wynagrodzeń w firmach zatrudniających powyżej 10 osób. Aktualnie wynosi on ok. 5%. Zatrudnieni powinni zdobyć wiedzę o płacach w swojej branży i na podobnych stanowiskach do tych, które wykonują. To pozwoli im stwierdzić, czy mają podstawy do starania się o podwyżki lub o pracę u konkurencji. Jak podkreśla Łukasz Komuda, zmiana pracodawcy to zwykle najprostszy sposób na poprawę warunków finansowych w Polsce.
– Na naszym rynku pracy bezrobocie utrzymywało się na dość wysokim poziomie przez ponad 20 ostatnich lat. To spowodowało, że wynagrodzenia zostały sprowadzone do relatywnie niskich stawek. Niektórzy eksperci twierdzą, że zatrudnionym płaci się tak mało, jak tylko jest to możliwe, zgodnie z prawem Davida Ricardo. Gdy zwiększyło się zapotrzebowanie na pracowników, przedsiębiorcy zaczęli zatrudniać więcej Ukraińców, którzy są gotowi pracować za stawki minimalne – zwraca uwagę ekspert z Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych.
Zdaniem Komudy, pracodawcy uznają, że taniej i lepiej jest ściągnąć pracowników z kraju, gdzie płaci się 4-krotnie mniej, niż u nas. W związku z tym, można zaproponować przyjezdnym gorsze warunki. Długoterminowo to oczywiście nie służy naszej gospodarce, bo utrzymuje niskie wynagrodzenia na rynku. A taki trend zachęca kolejne rzesze Polaków do emigracji na Zachód. Ponadto, powstrzymanie wzrostu płac jest równoznaczne z zahamowaniem konsumpcji. Ekonomista przypomina, że odpowiada ona za 60% naszej gospodarki na rynku wewnętrznym.
– W 2016 roku przybyło oświadczeń pracodawców o przyjęciu do pracy cudzoziemców z Ukrainy o ok. 65%. Liczba tych deklaracji w całej Polsce wyniosła ponad 1,2 mln. W pierwszym półroczu br. wzrost przyniósł kolejne 47%, w ilości 905 tys. Ze strony urzędów pracy pojawiają się sygnały, że jesteśmy blisko szczytu fali napływu osób z Ukrainy. Wraz ze spadkiem bezrobocia w naszym kraju, Ukraińcy zaczęli działać w usługach, np. fryzjerskich i kosmetycznych. Ponadto pracują jako taksówkarze, sprzedawcy, kasjerzy, magazynierzy, pakowacze i kierowcy – informuje Łukasz Komuda.
Jak wyjaśnia ekspert, Ukraińcy wolą przyjechać do nas, niż do Niemiec czy Francji, m.in. ze względu na mniejszą barierę językową i kulturową. Tutaj mają mnóstwo znajomych, więc mogą łatwo znaleźć kogoś, kto wskaże im tani pokój do wynajęcia oraz uczciwego pracodawcę. Plusem jest także bliskość geograficzna. Mogą tu przyjechać autobusem i wrócić do rodziny np. na święta. O wyjeździe dalej na Zachód myślą ci, którzy znają dobrze język angielski lub niemiecki, mają mniej kontaktów w Polsce i są bardziej skłonni do ryzyka.
– Tymczasem, część pracodawców w dużych polskich miastach narzeka na wymagania finansowe młodych pracowników. Jednak kandydaci do pracy mają do nich prawo, podobnie jak firmy do tego, żeby zaczynać rozmowę o wysokości pensji od kwoty tak niskiej, jak tylko się da. W małych miejscowościach wybór pracy jest bardziej ograniczony, co drastycznie pogarsza pozycję negocjacyjną kandydatów na pracowników. Osoby, które wyjeżdżają z takich miejsc, początkowo mają często skromniejsze aspiracje finansowe i dopiero z czasem oczekują więcej – podsumowuje Łukasz Komuda.
MondayNews